Siedzę i się na niego gapię, a on nawija z miną smutnego mopsa o tym, jak mu przykro, że pewnie się nie spodziewałam i w ogóle, że straszny z niego drań. Myślę sobie, facet, to myśmy byli razem?, kulturalnie kończę drinka i pozwalam mu zapłacić. W sensie: wychodzę zostawiając mu rachunek. Oczywiście nim dotrę do przystanku, ba! Nim porządnie zaciągnę się papierosem, już przychodzi sms, o tym jaka to śliczna jestem, bla bla, jak mu smutno, bla bla, czy może wpaść wieczorem. Odmawiam (i tak wpada).
W nowej pracy nie można palić, ponieważ nie pasuje to do imidżu pisma. Matki nie palą. Poza tymi wszystkimi, z którymi pracuję i cichaczem podpalamy na podwórku.
Tygodnik dla matek. Krzykliwa kombinacja kolorów, nadmiar obrazów. Bycie matką musi oznaczać zespolenie z dzieckiem, z jego percepcją. Stając się matką kobieta przestaje rozróżniać subtelne barwy i detale, potrzebuje mocnego uderzenia, Żeby oderwać się od dziecka, jak sądzę. Zresztą nie wiem. Ja tu tylko odpisuję na listy.
Droga redakcjo, co zrobić gdy:
– bolą mnie sutki (smarować kremem, mlekiem, miodem, maścią, wyciągiem z Papaver somniferum albo z czegoś innego, i przede wszystkim: nie poddawać się!)
– pupa odparzona (smarować kremem, mlekiem, miodem, maścią, wyciągiem z Papaver somniferum albo z czegoś innego, i przede wszystkim: nie poddawać się!)
– mąż irytujący (smarować kremem, mlekiem, miodem, maścią, wyciągiem z Papaver somniferum albo z czegoś innego, i przede wszystkim: nie poddawać się!)
I tak dalej, i tak dalej. Po tygodniu wciągnęłam się, po dwóch doszłam do perfekcji, po miesiącu byłam redakcyjną mistrzynią odpisywania na listy. Przestałam być stażystką, dostałam marną podwyżkę , którą przepiłam zanim wpłynęła na moje konto oraz niepisane prawo wybierania najciekawszych listów. Można powiedzieć, że osiągnęłam małą stabilizację.
Na fali zwycięstw przestałam spotykać się z S. i kupiłam chomika. Wtedy poznałam M.
List od M. przyszedł w okolicach wszystkich świętych. Brzmiał mniej więcej tak:
Droga redaktorko, jestem w ciąży, w trzecim miesiącu. Szczęśliwie omijają mnie typowe dla tego okresu przypadłości, to znaczy nie rzygam jak kot i nie opycham się śledziami (tym mnie ujęła). Problemem nie jest nawet nadmierna senność, choć nie ukrywam, że spanie ponad 16 godzin na dobę zmusiło mnie do radykalnej zmiany trybu życia. Można powiedzieć, że bycie na jawie jest krótką przerwą w śnie, który wydaje mi się bardziej realny niż moja dotychczasowa rzeczywistość. Zresztą sny mam piękne, są jak wielokolorowe motyle, jak lemoniada w upalny dzień, jak spacer boso po rosie.Daruj banalne porównania, chciałam jednak, byś w pełni rozumiała jaką rozkoszą jest dla mnie spanie. Gdybym mogła, spałabym bez przerwy. Nawet mój mąż nie może mnie dobudzić, a zna dobre metody, jeśli wiesz co mam na myśli; nie drukuj tego proszę. Budzi mnie coś innego. W każdym śnie w pewnej chwili słyszę płacz dziecka. Zaczyna się od nieśmiałego kwilenia, które wplata się w treść snu, z upływem czasu jednak nasila się aż do momentu nieznośnego dla ucha. Wtedy się budzę. Mam jednak wrażenie, że ten płacz nadal jest w mojej głowie. Czy ciąża może prowadzić do szaleństwa? Tylko proszę nie pisz o kremach, miodzie etc. To nie działa. Z pozdrowieniami, M.
Moja płytka wiedza na temat dzieci, oparta głównie na listach od czytelniczek i lekturach kolejnych numerów pisemka podpowiadała mi tylko jedno rozwiązanie; dziecko było głodne. Moja przyjaciółka psycholożka rozwinęła temat wchodząc na grząski grunt rozważań o potrzebach wewnętrznego dziecka, co było jak wyciąg z Papaver somniferum – idealne na problemy z facetami, dziećmi i cellulitem. Uznałam, że niezależnie od tego, czy wewnętrzne dziecko jest metaforą czy embrionem, trzeba dać mu jeść. Koleżanki z pracy przewidywały poradniczą klęskę, o dziwo jednak M. odpisała: Jesteś boska! To działa!
Przez dwa kolejne miesiące M. dzieliła dobę między jedzenie i spanie, ja zaś chodziłam w nimbie tryumfu i chwały. Do chwili gdy odebrałam telefon: Ono znów płacze.
Łamiąc niepisane zasady anonimowego kontaktu z klientem, zgodziłam się spotkać z M., na co bardzo nalegała. Teraz jest inaczej, musisz to usłyszeć – powiedziała tajemniczo. Zachwycona możliwością podjęcia nowego wyzwania spotkałam się z M. w jesienny chłodny poranek.
Mimo kilku warstw bluzek i swetrów brzuszek nie wyglądał zbyt imponująco, jednak stanowczo przyciągał uwagę: dziecko płakało. Nawet moje mizerne doświadczenie podpowiadało mi, że nie jest to zwykła sytuacja. M. była bardzo zaniepokojona, co też było zrozumiałe. Lekarze albo rozkładali ręce, albo pukali się w czoło (ci drudzy najpewniej byli głusi). Rodzina patrzyła na M. podejrzliwie, podobnie jak publiczność w teatrze. A dziecko z każdym dniem większe, płakało coraz donośniej. A dziecka w brzuchu nie utulisz – jak słusznie zauważyła M.
Wypiłyśmy po kawie i pożegnałyśmy się. Wracałam do domu lekko przygnębiona brakiem rozwiązania zagadki płaczu dziecka M., co z pewnością osłabiło moją czujność i (zupełnie nie wiem jak) wpadłam na S. Parę godzin później siedzieliśmy w Mecie i nad kolejną wódką zakąszaną gzikiem opowiedziałam mu o M. Będąc na lekkim rauszu S. uniósł palec i zawyrokował: jeśli to chłopak, to chce wódki, jeśli dziewczyna – czekolady.
Wychodząc rano od S. (osobista porażka, której nie tłumaczy ilość wypitego alkoholu) i dziękując opatrzności, że jest niedziela, co oznacza, że mogę zalec we własnym łóżku, przypomniałam sobie o kwestii wódki/czekolady. Przypomniałam sobie również, że koło północy poinformowałam o tym M., która przyjęła radę dość chłodno, zapewne ze względu na lekką bełkotliwość mojej wypowiedzi. Było mi głupio i wstyd, tak ogólnożyciowo, jeśli wiecie, co mam na myśli.
Kac jest nieprzyjemny, kac moralny jeszcze gorszy. Mój telefon zawibrował i widząc numer M. przygotowana byłam na ciężką rozmowę. Tymczasem po moim cichutkim halo, M. wykrzyknęła: To działa! W skrócie – wybrali się z mężem do Wedla na gorącą czekoladę, na ogólną poprawę nastroju. Po wypiciu filiżanki zorientowali się, że coś się zmieniło. Przez chwilę nie mogli dojść o co chodzi, mąż M. zaryzykował nawet pytanie: „Zmieniłaś fryzurę?”. Nie, to nie to. To była cisza. Dziecko przestało płakać.
USG, KTG, wszystko było w porządku. Dziecko zadowolone, M. jadła czekoladę. W tabliczkach, w płynie, białą, gorzką, nadziewaną… Dziecko rosło. Dziecko się urodziło.
Odwiedziłam M. w szpitalu. Z łatwością znalazłam jej salę, kłębił się tam spory tłumek. Gdy przedarłam się, torując sobie drogę pokaźnych rozmiarów kwiatem słonecznika, zobaczyłam ją. M. siedziała uśmiechnięta, a z jej piersi płynęło do pyszczka córki pierwszej jakości kakao.
Opowiadanie pochodzi z bloga Niedoskonała Mama: