Zawdzięczał swe imię wydarzeniu w zimie, gdy po nagłej zmianie pogody jego całe ciało pokryło się lodem. Stracił wtedy dwa palce. Od tamtej pory utykał przy chodzeniu. Mimo to udało mu się przeżyć. Inne gołębie początkowo podziwiały go, ale potem zaczęły omijać. Coraz bardziej trzymał się na uboczu. Stopniowo narastało w nim poczucie tego, że coś jest z nim nie tak. Gołębia natura nie pozwalała mu się skarżyć. Czuł jednak, że cierpi.
Pod koniec zimy poczuł, że jest coraz słabszy. Przestał regularnie jadać. Tracił na wadze, a jego pióra zmatowiały. W dodatku wokół jednego oka zaczęła wyrastać narośl. Początkowo nie bolało go to, ale wzrok stopniowo się pogarszał. Często chodził osowiały lub po prostu nieruchomo siedział na ziemi. Przestały go interesować nawoływania innych gołębi. Zresztą szybko go zlekceważyły, zajęte kołowaniem w powietrzu, przelotami, wspólnymi posiłkami.
Przyszła wiosna. Wokół tętniło życie. Coraz częściej można było widzieć gołębie starające się o względy samiczek. Rozpościerały wachlarzowato swoje ogony, zabiegając samiczkom drogę, kręcąc się wokół nich i gruchając. Przyszedł czas miłości.
Szarutka była cichą i nieśmiałą samiczką. Nie lubiła hałaśliwych przelotów, gromadnych wypraw po pożywienie. Uwielbiała samotne loty w przestworzach. Odpowiadało jej towarzystwo mniejszych i słabszych ptaków. Lubiła im pomagać w zdobywaniu pożywienia.
Od dłuższego czasu obserwowała smutnego Twardziela. Pewnego dnia sfrunęła obok niego.
– Dzień dobry – zaczęła, przekrzywiając łepek.
– Dzień dobry, Szarutko – odparł cicho, po czym znowu zaczął się wpatrywać w ziemię.
– Czuję, że nie jesteś w najlepszej formie.
– Cóż poradzić? Chciałbym móc jak inne gołębie zatańczyć teraz przed tobą. Ale już nie mam sił. Chyba pozostaje mi czekanie, aż to się skończy.
– Nie wolno ci tak mówić! – Szarutka energicznie potrząsnęła łepkiem. – Pamiętaj, że zostałeś nazwany Twardzielem. Takie imię zobowiązuje.
– Wiem, gołąbeczko. Ale jestem chory. Sama przecież widzisz. Przepraszam cię, ale tracisz czas, rozmawiając ze mną.
– Mów co chcesz, a ja wiem swoje. Każda choroba da się wyleczyć. Musisz tylko walczyć, a Bóg, który jest wszędzie, uzdrowi cię. Chcę ci pomóc. Czy pozwolisz na to?
– Szarutko, proszę, daj mi spokój. Czy doprawdy nie widzisz, jak wyglądam? Wstydzę się samego siebie, zwłaszcza przed tobą.
– Twardzielu, muszę ci coś powiedzieć. Pamiętam cię takim, jakim byłeś wcześniej. Myślałam wtedy: jest wielu piękniejszych od niego, ale to interesujący gołąb. Myślałam, że wiosną może mnie zauważysz. A teraz wiem jedno: chcę być przy tobie właśnie teraz. I nic mnie nie obchodzi, co do mnie teraz mówisz. Daj mi trochę czasu i nie odganiaj. Mogę na to liczyć?
Długo się zastanawiał, wreszcie rzekł:
– Nie wiem, dlaczego tak się uparłaś, ale niech tak będzie. Tylko co ja ci dam? Stracisz tylko czas i to teraz, kiedy jest tak pięknie.
– Nie martw się, Twardzielu. Gdy już będziesz mocniejszy, zaśpiewasz mi tak, jak to słyszałam nieraz. Teraz wiem, że to mnie w tobie pociągało.
– Hm, zaśpiewałbym ci i teraz. Myślisz, że nie patrzyłem na ciebie? Twoje podniebne akrobacje były tak piękne. Wybacz, proszę.
– Nic nie szkodzi! Weźmy się teraz energicznie do tego, abyś mógł śpiewać.
A wtedy ja zatańczę dla ciebie w powietrzu.
Szarutka zaopiekowała się Twardzielem. Pomagała mu z całych sił. A przede wszystkim spędzała z nim dużo czasu. Nie czuł się już samotny. Bliskość samiczki sprawiała, że nabrał chęci do życia. Dzięki lepszemu odżywianiu przybrał na wadze, a pióra zaczęły odzyskiwać dawny blask. Nadal jednak dokuczała mu powiększająca się narośl wokół oka – pogarszaniu wzroku towarzyszyły bóle. Ale wiedział już, że nie jest sam. Ta świadomość pozwalała mu znieść każdy ból.
Wiosna była gorąca. Nastały tropikalne upały, przerywane krótkotrwałymi burzami. Któregoś popołudnia nadciągnęła wyjątkowo silna nawałnica. Korony drzew gięły się pod naciskiem wiatru i ulewnego deszczu. W pewnym momencie ogromny konar topoli pękł z ogłuszającym trzaskiem. Zdrowym okiem Twardziel zobaczył Szarutkę, jak znikała wśród spadających gałęzi. Rzucił się natychmiast i w chwilę potem poprzez strugi deszczu usiłował coś wypatrzyć. Dreptał wokół, wytężając wzrok i słuch. Wreszcie na oślep zanurzył się w splątanej gęstwinie. Prawie nic nie widział, przewracał się co chwila. Siły go opuszczały, gdy natrafił wreszcie na kłębek piór. Poznał Szarutkę. Trącił ją dziobem, poruszyła się natychmiast. Widział, że jest unieruchomiona. Zaczął szarpać liście i drobne gałązki, powiększając wolną przestrzeń. Po długim czasie obojgu udało się oswobodzić. Deszcz właśnie ustawał.
Następne dni były bardzo trudne. Szarutka miała uszkodzone skrzydło i nie mogła latać. Ale w Twardziela wstąpił duch walki. Teraz on, nie bacząc na swoją słabość, zaopiekował się samiczką, zdobywając pożywienie i chroniąc ją. Przyszedł wreszcie czas, gdy Szarutka zdobyła się na krótki lot. Patrząc na nią, gołąb stwierdził ze zdziwieniem, że zaczyna widzieć chorym okiem. Ból wyraźnie ustępował, a on sam czuł się o wiele mocniejszy.
Nastały piękne letnie dni. Szarutka odzyskała siły. Śmigała w przestrzeni, wykonując zadziwiające akrobacje, po których opadała wdzięcznie w pobliżu siedzącego Twardziela. Pewnego dnia on sam dołączył do niej w powietrzu. Gdy po długim kołowaniu wylądowali na ziemi, z gardła gołębia wydobył się śpiew, pióra na szyi zafalowały i błysnęły zielonkawym połyskiem, a wachlarzowato rozwinięty ogon omiatał ziemię wokół samiczki. Wzlecieli potem na gałąź obsypaną czerwonymi owocami wiśni. Siedzieli obok siebie, ruszając nieznacznie główkami i przyglądając się sobie od czasu do czasu.
– I co teraz powiesz, miły Twardzielku? Nie chciałeś uwierzyć, że to będzie możliwe. Że zatańczę dla ciebie w powietrzu, a ty zaśpiewasz swoją piosenkę.
– Masz rację, Szaruteczko. Ale to ty sprawiłaś, że uwierzyłem w siebie. Byłaś taka uparta, że cóż miałem robić? Musiałem się podnieść i walczyć. Nigdy nie uczyniłbym tego bez ciebie.
– I bez miłości – dodała gołębica, trącając go lekko dziobem.
– Dostałem ją od ciebie, najmilsza. I wiem teraz, że dzięki miłości można pokonać każdy strach, każdą słabość i każdą chorobę.
Wkrótce dwoje piskląt otworzyło oczy, by spojrzeć na świat.
Robert Karwat
http://robert-karwat.blog.onet.pl/