Fisher Price
rysuj
Zielona Sowa
Zielona Sowa
W każdym większym mieście w Polsce są zawsze bardzo duże osiedla wielkich, dziesięciopiętrowych bloków. Ale czasami pośród nich zdarza się szczególnie wielkie monstrum z drugiej połowy ubiegłego wieku. Kiedyś takie monstrum nazywało się „parawanowiec”, bo też wygląda toto jak jakiś parawan dla wielkoludów, ustawiony zygzakiem w szczerym polu na skraju miasta.

W takim jednym szczególnie wielkim parawanowcu, na końcu zaniedbanego osiedla, na dziesiątym piętrze z lewej strony do windy, pod numerem 752 mieszka sobie z kotem Kacprem samotna pisarka-co-pisze-książki. Jest bardzo stara, ma na imię Apolonia i pisze bardzo piękne książki.

Ale idzie jej to strasznie wolno, bo nie ma komputera, a pisze na starej, zdezelowanej maszynie do pisania. I jeszcze dlatego tak wolno jej idzie to pisanie, bo ona ma natchnienie tylko wtedy, kiedy obok maszyny do pisania stoi zawsze bukiet świeżych, pachnących polnych kwiatów.

Pewnego razu pani Apolonia tak bardzo się zapisała, że nie zauważyła, że wszystkie kwiaty w wazonie jej zwiędły. No i wiadomo co się stało: pani Apolonia oczywiście natychmiast straciła wątek i nie wiedziała co pisać dalej.

Nie traciła więc czasu na to, żeby sobie przypomnieć, tylko szybciutko się ciepło ubrała – bo był akurat luty – i wybiegła na dwór, żeby nazbierać świeżych, pachnących polnych kwiatów na bukiet. Ale że, jak to wszyscy pisarze, była bardzo roztargniona, dopiero po piętnastu minutach spaceru po błocie, przypomniała sobie, że właściwie, to w lutym – kwiatki nie bardzo jeszcze chcą kwitnąć.

Ale nie zraziła się tym zbytnio i szukała dalej. Obejrzała wiele sterczących z ziemi suchych badyli – ale nic z tego nie nadawało się do wazonu. Nie można się było po tych badylach spodziewać, że przyniosą Apolonii natchnienie.

Szukała więc dalej. Nagle na samym końcu jej wielkiego osiedla, tam, gdzie błoto sięgało już do kolan, zobaczyła samotnie rosnący, zieloniutki krzew rododendrona.

– Takich kwiatów szukałam! – Zawołała. – Ten krzew jest bardzo mocny i wytrzymały, i cały rok ma zielone liście. Będę mogła pisać i pisać – on nigdy nie zwiędnie.

Ale nim zdążyła jeszcze wyciągnąć po rododendrona rękę, usłyszała cichutką prośbę:

– Kole… Żanko… Zostaw to drzewko. Nie urywaj. Nie wolno niszczyć zieleni. Szanuj zieleń!

– Kto to do mnie mówi? – Zdziwiła się pisarka.

– Czyżbyś naprawdę się nie domyślała, kto to do ciebie mówi? Oooo! Nieładnie. To przecież ja – leśny (i osiedlowy) czarodziej Krzaczasty. Ten krzak, to mój dom!

Pani Apolonia nigdy jeszcze w swoim długim życiu nie spotkała żadnego czarodzieja, więc zanim pomyślała, trochę się przestraszyła. Potem dopiero pomyślała tak:

– Przecież muszę przynieść jakiegoś kwiatka, żeby w końcu ukończyć moją powieść o gromach i wichrach. A w lutym nie znajdę niczego lepszego… Kurczę pieczone…

I powiedziała głośno:

– Jeżeli nie będę miała jakiegoś kwiatka do wazonu, to nie będę mogła ukończyć mojej powieści, którą właśnie piszę. A dopóki jej nie skończę, nie dostanę pieniędzy. A jeżeli nie dostanę pieniędzy, to mój kot Kacper nie dostanie jeść i będzie cierpiał głód. Lepiej ty zamieszkaj sobie na jakimś innym badylu. A ja z tego rododendrona zrobię sobie bukiecik.

– Nie, nie. Nie ruszaj go. Tak mi tu dobrze. Wiaterek tu tak przyjemnie zawiewa, więc nigdy nie czuć smogu z miasta. Nie, nie! Lepiej mnie poproś o co tylko chcesz, a ja spełnię każdą twoją prośbę. Dobra?

Pani Apolonia zgodziła się na to z ociąganiem. Ale powiedziała, że zanim poprosi o cokolwiek, to musi się naradzić ze swoim kotem Kacprem. Na tym na razie stanęło i pani Apolonia właśnie wracała do swojego mieszkania, gdy nagle spotkała swoją koleżankę z lat szkolnych – panią Genowefę, której nie widziała od czterdziestu sześciu lat. Koleżanka nie była pisarką, tylko prostą emerytką.

– Poldka, dokąd tak lecisz? – Zawołała emerytka.

– Ach, proszę cię, kochana, nie zatrzymuj mnie. Spotkałam właśnie czarodzieja Krzaczastego i przyrzekł mi, że zrobi wszystko, o co go tylko poproszę. Lecę do domu, żeby pogadać o tym z kotem.

– O matko ty moja! Kiedy tak, to proś go, żebyś została prezydentem! – Zawołała za oddalającą się pisarką pani Genowefa.

– To bardzo dobra rada! Ale muszę pogadać o tym z kotem! – Odkrzyknęła z daleka Apolonia.

Nie ubiegła jeszcze nawet stu metrów, kiedy nagle napatoczyła się koleżanka z przedszkola, pani Eugenia, z którą pani Apolonia nie widziała się zaledwie od przedwczoraj. Koleżanka z przedszkola przed emeryturą miała coś wspólnego z psychiatrią.

– Jak myślisz moja kochana… – Zagadnęła od razu pani Apolonia. – Spotkałam właśnie czarodzieja Krzaczastego, który obiecał zrobić dla mnie wszystko. O co mam go poprosić? Bo moja znajoma, Genowefa, mówi, żebym została prezydentem.

– Co ta Genowefa plecie! Nie słuchaj jej. Czy nie wiesz o tym, że takie życie prezydenta, to jedna wielka zasadzka. Ciągle tylko musi się witać i żegnać. Klękać i całować. Podnosić, odsłaniać i opuszczać. Wjeżdżać i wyjeżdżać. Salutować, jeść obiady i prowadzać się pod pachę z żoną oraz przemawiać. I nigdy nie ma prawdziwych przyjaciół, tylko albo się podlizują, albo oblizują, albo obnażają i wymyślają. Wady i zalety. Po co ci to. Nie warto. Dolą prezydenta nie sposób się cieszyć.

– Być może – masz rację, Gienia… To o co prosić?

– Pomyśl co najbardziej lubisz? Najbardziej lubisz wystukiwać na maszynie te swoje powieścidła. Kup sobie komputer.

– Tak, to prawda…

– Co prawda? Komputer?

– Phi. Po co mi komputer. To prawda, że najbardziej lubię pisać na starej maszynie do pisania i słuchać przy tym mruczenia Kacpra…

– Wszyscy znajomi chwalą to twoje pisanie. Każdy się cieszy, że sobie może coś twojego poczytać. Tylko, że bardzo powoli ci to idzie… No, od kiedy piszesz tę swoją ostatnią powieść? Od dziesięciu chyba lat? A do tego jesteś przez to biedna, jak mysz kościelna… Poproś o wypasiony laptop. Wtedy dopiero zaczniesz pisać, że ho-ho! Co tydzień – powieść! Poproś o czarodziejski laptop.

Spodobała się naszej pisarce rada starej pani Eugenii. Zapomniała o tym, że – jak zwykle – musi porozmawiać z kotem, zawróciła i poczłapała po błocie w kierunku krzewu rododendrona i czarodzieja Krzaczastego na nim.

Ale im bardziej się tam zbliżała, tym ciężej się jej robiło na sercu.

– Przypuśćmy, że Krzaczasty da mi taki czarodziejski komputer… Ale wtedy to komputer będzie pisał powieści, a nie ja… A ja? A ja nic już nie będę miała do roboty, poza gromadzeniem pieniędzy za powieści napisane przez maszynę… Co to za życie? Na co mi to? Czas umierać…

Zrobiło się jej ciężko na sercu, a kiedy w końcu dopełzła po błocie do czarodzieja Krzaczastego, powiedziała:

– Niczego od ciebie nie potrzebuję… Ponieważ nie pozwalasz mi zerwać tego krzaka rododendrona, to siedź sobie tutaj spokojnie dalej. Ale… Pomóż mi tylko znaleźć jakiś skromny, polny bukiecik, żebym go sobie mogła postawić obok mojej starej maszyny do pisania. Żebym znowu miała natchnienie, i mogła pisać dalej swoją… Powieść…

Nic nie odpowiedział Krzaczasty. Wróciła pani Apolonia na swoje dziesiąte piętro. Patrzy – a tuż obok maszyny stoi przepiękny bukiet: niezapominajek, stokrotek, fiołków…

Spróbowała pisać – idzie znakomicie. Zapomniała stara pisarka o bożym świecie. Pisała dniami i nocami – póki nie ukończyła swojej wspaniałej powieści…

Nie słyszała ani miauczenia kota, ani głośnych hałasów na korytarzu, ani awantury u sąsiadów – wreszcie wyciągnęła ostatnią kartkę ze słowem „koniec”…

– Ach, kto zrozumie jaka ja jestem teraz szczęśliwa! Mogłam zostać prezydentem. Mogłam mieć robota do pisania powieści… I byłabym bardzo bogata… Ale nie miałabym tego spokoju, który teraz mam…

Nikt tylko nie zapytał kota Kacpra, co on o tym wszystkim teraz myśli…

 

Tekst udostępniamy dzięki uprzejmości Autora – Pana Jerzego Jarka.

722 ocen
4.99
dodaj ocenę
×
zapis na newsletter - prezent
Zapisz się na cotygodniowy newsletter z wydarzeniami w Twoim mieście i odbierz eBook za darmo! wybierz eBook dla siebie
zapis na newsletter - prezent