„Przez ten kaszel i nocne przebudzenia Najduszek był w złym humorze. Akurat gdy mi zależało, żeby sprawnie się pozbierać do przedszkola, on robił awanturę o wszystko. Najpierw zażądał dwóch delicji. Nie chciałam mu tylu dać, przecież on ma mały żołądek, jak zje dwie delicje, to nie zostanie mu miejsca na śniadanie w przedszkolu. A śniadania im robią bardzo urozmaicone i odżywcze, ja mu takich nigdy nie robiłam, chociaż przecież wychodzę z siebie, żeby wszystkich w tym domu dobrze odżywiać. Więc stał w kuchni i płakał, a potem tupał, że on chce dwie delicje. A ja z ręcznikiem na głowie, w samych majtkach mu tłumaczyłam, że przecież nie mogę mu dać dwóch. Ale do niego racjonalne argumenty nie docierają. Mówiłam, że od słodyczy się nie rośnie, że cukier podnosi poziom insuliny w organizmie i że jak mu się za dużo tej insuliny naprodukuje, to potem jej zabraknie i cukrzyca gotowa. I będzie musiał dostawać zastrzyki w brzuch. Na to on uderzył w jeszcze większy płacz. Rozpacz totalna trzylatka. Wyglądało to okropnie. Zła matka, nie chciała dziecku dać dwóch delicji i ono teraz biedne płacze.
A to przecież moja wina, w ciąży miałam deprechę jak się patrzy i codziennie wcinałam czekoladę albo dwie. I urodziłam dziecko uzależnione od cukru. W telewizji reklamy czekolady, w sklepie przy kasie czekolady, babcie częstują czekoladami z miłości. I jak tu teraz dziecku wytłumaczyć, że to nie z miłości, tylko z wyrachowania? Że babcie muszą zasłużyć na miłość wnuków i przekupują ich nachalnie? Że w sklepie i telewizji marketing? Że czekolada nie jest naturalną częścią życia każdego człowieka?
I teraz Najduszek swoje babcie kocha, a najbardziej to je kocha, jak zje całą bombonierkę.
Nie dałam się. Dziecko płakało w kuchni, a ja poszłam do łazienki zdjąć ten ręcznik z głowy i założyć resztę ubrania.
Potem była jeszcze jedna awantura o mycie zębów. On nie może umyć zębów, bo jeszcze się nie nabawił tymi klockami, co mu też babcia kupiła, żeby ją kochał. Wołałam i wołałam, a Najduszek nie przychodził. Cholera, już miałam niezły wnerw. W końcu Edek wstał z łaskawości swojej i po prostu przestawił Najduszka z pokoju do łazienki, jak się przestawia warcaby na planszy. W jednej chwili dziecko było przy klockach, a w drugiej chwili w łazience. Potem jeszcze musiałam zamknąć drzwi łazienki na skobel, bo Najduszek chciał uciekać od tego mycia zębów. Dopiero jak się zorientował, że jest w potrzasku, zmienił zdanie.
Następna awantura była o ubieranie butów. Na tym etapie już otwarłam drzwi szeroko na korytarz i miałam gdzieś, co sądzą o nas sąsiedzi. Musiałam te drzwi otworzyć, bo już robiło mi się gorąco. Z nerwów i z tej nerwowej ruchawki dookoła zasmarkanego od płaczu Najduszka. Nie poddałam się, czekałam na progu, aż buty założy sam, bo nie będę go obsługiwać w wieku lat trzech, kawał chłopa, sam może sobie buty założyć, ma przecież na rzepy.
Na dole wsadziłam go do wózka. Uspokoił się, ja prawie też. Zadowolona, powiedziałam:
– Jak przyjdzie śnieg, to przestanę cię wozić w wózku do przedszkola. Wszystkie inne dzieci chodzą pieszo. A przez śnieg wózek nie przejedzie, będziemy szli na nogach.
– Mamo, przecież jak spadnie śnieg, będziesz mnie mogła zawieźć na sankach.
No i tak. Jak się nie obrócisz, z tyłu dupa. A mój syn, król życia, Najduszek jeden, inteligencję i sztukę wywodu tudzież retoryki odziedziczył po matce, razem z litrami płynnej czekolady, płynącymi pępowiną.
Poczułam, że jak natychmiast nie pójdę na spacer do lasu, to mnie rozerwie. Odprowadziłam pusty wózek do domu, włożyłam dodatkowy polar i wyszłam.
Przeszłam jakieś dwa kilometry, zanim mi przeszedł ten wnerw. Ja tak mam. To się fachowo nazywa zaleganie afektu. Edek się w jednej chwili wścieka, a w drugiej uśmiecha, tak mu szybko przechodzi. A ja hołubię w sobie ten wnerw/lęk/złość, czy co tam jest akurat na tapecie, niepotrzebne skreśl, noszę w sobie godzinami. Tłumaczę, że musi mi opaść poziom kortyzolu we krwi. To taki hormon, który wydostaje się z nadnerczy, jak Najduszek nie chce myć zębów albo Edek wyda za dużo pieniędzy. Wydostaje się z tych nadnerczy i biega we mnie jak szalony sprinter, najpierw do głowy, potem do rąk, żeby się trzęsły, a potem do nóg, żeby poniosły jak wystraszonego konia. Czasem próbuje wydostać się oczami, przez gruczoły łzowe, a czasem zahacza o brzuch i napinkala tam w tych kilometrach jelit jak oszalały, jak w labiryncie bez wyjścia, puszcza bąki, rozdyma, boli.
Tym razem moje własne życie przestało mnie boleć nad stawem. Usiadłam na pniu zwalonego drzewa i spojrzałam na staw.
Jestem stąd. Tak pomyślałam, kiedy obudził mnie dziś rano kaszel Najduszka. Kaszlał i kaszlał. Kazałam mu położyć się na brzuszku. Zasnął, ale ja już nie. Zastanawiałam się, czy moje pochodzenie jakoś mnie określało. Niby jestem stąd, urodziłam się w Katowicach, ale rodzice nauczyciele, nigdy nie mówili gwarą, dziadkowie z całej Polski, a nawet niemieckie państwo baronostwo gdzieś się w przeszłości mojej babki po mieczu zapałętało.
Nie mówię gwarą, ale przecież też mam prawo przyznawać się do narodowości śląskiej, nie? Mam. Wszystko rozumiem, co kto do mnie godo, bo się nasłuchałam. Ale odpowiedzieć nie umiem. Obudziłam się więc o piątej nad ranem z naglącą potrzebą odpowiedzenia sobie na pytanie o to, kim jestem, ja – kobieta po trzydziestce, matka Najduszka, żona Edka. Leżałam obok męża i wpatrywałam się w ciemność. Nagle niepewność co do tego, jak się określić, zaczęła mi bardzo doskwierać. Bo weźmy taką sąsiadkę Hannę, na przykład. Dumna absolwentka zasadniczej szkoły zawodowej handlowej. Fach w ręku ma, od lat pracuje w spożywczaku. Gdy się pokłóci z właścicielem, zmienia pracę. Mówi, że od początku coś jej nie pasowało i bez trudu staje za kolejną ladą. Albo Patrycja, z pierwszego piętra. Krawcowa, u niej to rodzinne, skłonności do maszyny do szycia odziedzicza się po kądzieli. Najpierw pracowała dla innych, teraz dla siebie. Otworzyła budkę z napisem „Pogotowie Krawieckie” i codziennie się uśmiecha, pokazując resztki kawy „po turecku” na zębach, bo tylko taką pije. Roztyła się, ale wcale się nie przejmuje, bo wszywa sobie kliny do ubrań i dalej co rano kołysze radośnie wielkim tyłkiem. Albo Judyta, o! Skończyła polonistykę, ale nie chciała być nauczycielką. Znalazła pracę w szkole językowej, w sekretariacie. Wszystkie one takie poukładane, wiedzą, czego chcą od życia. A ja? Każda moja decyzja wydaje się z perspektywy czasu pomyłką.
Tak więc – na czym to ja skończyłam? – ja też jestem stąd, z Katowic. Ten las, ten staw, zwierzęta w nim, ja też mogę się nim cieszyć. Mogę się cieszyć szybami wentylacyjnymi kopalni, spodniami, które po jednym dniu w centrum stają się brudne, smrodem komunikacyjnym też się mogę cieszyć, a co. Nie będę sobie tego odbierać, tej śląskiej kultury, filharmonii, galerii sztuki, teatrów, co z tego, że nie chodzę, ale mam wybór. Nie godom. Urodziłam się w Katowicach-Ochojcu, nie w Rudzie Śląskiej czy na Załężu, to gdzie się miałam śląskiego nauczyć? I teraz mam się sama wydyskryminować z tej śląskości, która do mnie też od narodzin należy? Rozterka – to jestem Ślązaczką, czy nie?
Nie godom, ale też pięknem języka codziennego nie zachwycam, jestem, jaka jestem – normalna. Wyrwie mi się „ja pierdzielę”, czasem nawet „ja cię sunę”, choleruję na porządku dziennym i kurwować mi się zdarza też, nawet przy dziecku, bo skoro nie raz słyszę, że złą matką jestem, to nie zgrywam przy nim świętej. Jaką matkę masz, każdy widzi. Jak ma wnerw, to rzuca przedmiotami, dlatego synu parkiet w dużym pokoju uszkodzony, bo twoja matka rzuciła tam miską z nowej zastawy, bo szlag ją trafił, jak ojciec znowu się spóźniał z pracy i musiała znowu dłużej z tobą siedzieć. Sama.
Rozejrzałam się po stawie, szukając kaczek. Kaczek nie było. Poziom wody strasznie niski. Ach, tama się zawaliła! Teraz cała woda ze Ślepiotki przecieka i ucieka, nie ma już stawu, jest cuchnące bajoro. A co z rybami, łapczywie chwytałam powietrze, kiedy siebie pytałam, jakbym tą rybą była, zdychającą od braku tlenu w wodzie. Strasznie się przejęłam. Od razu usłyszałam w głowie głos Edka, co ty nie masz innych problemów?
Nie mam. Skoro jestem stąd, to ten las też może być moją radością i odskocznią od problemów dnia codziennego, a ktoś musi o niego dbać. Dlaczego więc nie ja? Dlaczego nie mam wziąć za niego odpowiedzialności? Tylko oczekiwać, aż ktoś, jakaś uprawniona instytucja, się nim zajmie? Ale przecież to ja z tego lasu korzystam. I chcę, żeby Najduszek też mógł tu przyjść za kilka lat i usiąść na stawem utworzonym przez Ślepiotkę i zdecydować, czy też się przejąć stanem tego lasu, czy mieć to w dupie.
Jestem stąd i już, będą tego konsekwencje. Zaraz się wezmę za przeszukiwanie internetu, muszę ustalić, kto jest odpowiedzialny za rezerwat „Ochojec”, czy ten, kto go stworzył, jest nadal obciążony tą decyzją. To jak z dzieckiem. Stworzyłeś, wychowuj. Drzyj koty o nieubrane buty, nieumyte zęby, dwie delicje.
Mam tylko nadzieję, że pani z przedszkola nie zadzwoni dziś i nie powie, że Najduszek strasznie kaszle i że mam go zabrać z tego przedszkola, bo rozsiewa choróbsko. Tego bym nie przeżyła. Właśnie znalazłam sobie coś do roboty i żaden trzylatek mnie nie powstrzyma.”
Powieść dostępna w wersji elektronicznej i papierowej na: http://magdafres.pl/ksi%C4%85%C5%BCki
ul. Wojewódzka 50/8
505741836
kontakt@magdafres.pl
https://www.magdafres.pl
facebook