Tutek wystartował w tym roku w oddziale zerowym, tak owo się fachowo nazywa. Trochę się martwiłam, jak to będzie, kiedy już pożegna opiekuńcze skrzydła pań przedszkolanek. Okazało się, że niepotrzebnie, bo mój syn już pierwszego dnia zauroczył nową panią.
No więc matka na pierwszy dzień nie przygotowała mu za wiele jedzenie (mała kanapeczka, coś słodkiego, picie), bo – myślę sobie – pierwszy dzień, zajęcia skrócone, nowa sytuacja itp., kto będzie myślał o jedzeniu? Tu się matka myliła, bo syn zjadł zawartość pudełka śniadaniowego, obejrzał je z każdej strony niczym Kubuś Puchatek pustą baryłkę po miodzie i stwierdził, że to małe co nieco to stanowczo za mało. Poszedł więc do pani i zrobił słodkie oczy a′la kot z 2-giej części Shreka, że jest głodny, a nic już nie ma. Pani zrobiła więc w klasie rekonesans, czy może ktoś ma za dużo jedzenia i chciałby się z głodnym chłopczykiem podzielić. Zaoferowała się dziewczynka nr 1, ale gdy syn dowiedział się, że proponowana kanapka jest z żółtym serem, podziękował grzecznie, na co dziewczynka nr 2 (obecnie najlepsza koleżanka) zaproponowała kanapkę z salami i tu, oczywiście, propozycja została przyjęta z entuzjazmem.
Pani zachwycona, że taki bystry, zaradny i ogólnie fajny poprosiła, by matka dawała o jedną kanapkę więcej. Daję więc więcej, żeby nie objadał koleżanek.
Potem przestał być już taki subtelny. W szkole odbywają się zajęcia kulinarno-poznawcze, czyli poznawanie świata od kuchni. Pani wprowadza temat, że będą mówić o Francji, francuskiej kuchni i że odwiedzi ich rodowity Francuz, na co Tutek podnosi rączkę.
Pani: Tak, co chciałeś powiedzieć?
Tutek: Prose pani ja znam francuskie słowo!
Pani: To wspaniale, a jakie to słowo?
Tutek: Merde, to znacy gówno!
Pani (lekko zakłopotana): Ehh, hmm, taaak. Zaczynajmy zajęcia!
No i zaczęły się zajęcia, w ruch poszły bagietki, sery, sałaty (wina chyba nie było), przybył obiecany Francuz, a Tutek podchodzi do pani i mówi, że zna jeszcze jedno francuskie słowo. Pani przerażona: ojej Tutku, to może kiedy indziej, bo naszemu gościowi uszy zwiędną!
Tucio z nadąsaną miną wraca na swoje miejsce i mówi: Chciałem powiedzieć merci!
Pani była mocno zaskoczona bogactwem Tuciowego francuskiego. Musiałam wyjaśniać, że to wszystko sprawka książki dla dzieci, którą im niedawno czytałam pt. „Dziki koń spod kaflowego pieca”, której autorem jest Hein Christoph. Gorąco polecam! Książka już dosyć stara, ale ten tytuł intrygował mnie w bibliotece od dawna. Polecam, bo jest świetna. Bohaterami są m.in. Katinka, Orle Piórko, Osioł i Kloszard. A to całe szkolne zamieszanie właśnie przez to Kloszarda opowiadającego w jednym z rozdziałów, że we Francji raz do roku odbywają się zloty kloszardów z całego świata, którzy chociaż nie znają języka francuskiego świetnie się dogadują. Wystarczą im do tego trzy słowa: mon ami kiedy się witają, merci kiedy częstują się winem i to nieszczęsne merde kiedy wino się kończy.
Pani trochę dziwnie na mnie patrzyła. Zaczęłam się zastanawiać czy specjalnie dla niej nie wypożyczyć „Dzikiego konia…”, żeby nie było, że czytam dzieciom nieodpowiednie lektury. A reszta książki jest naprawdę świetna, mimo (albo na szczęście), że bez brzydkich wyrazów. Poza tym trafia do dziecięcych główek, czego Tutek jest najlepszym przykładem.
Pani Tutka zapamiętała, my mamy wspaniałą anegdotę do opowiadania podczas spotkań ze znajomymi, pani zresztą też. A przy tym matka jest dumna, że syn bystry i kojarzy fakty i że czytanie do poduszki przynosi efekty.
I tak rok szkolny uważamy oficjalnie za rozpoczęty.
Polecamy również Czytanie od narodzin oraz MOJE DZIECKO IDZIE DO SZKOŁY