VI SPOT POD ZNAKIEM WSPÓŁCZESNOŚCI rok 2005.
Szalejąca jeszcze w marcu grypa przetrzebiła zgłoszone do konkursu Domu Kultury „Zacisze” zespoły, ale i tak zostało ich 15, więc było na co popatrzeć i z kim się pościgać (nie tylko na miny). Zacznijmy od spektakli nagrodzonych bądź przynajmniej zauważonych i chwalonych.
Grand Prix
Grand Prix zdobyła „Łysa śpiewaczka” w opracowaniu i reżyserii Jarosława Osickiego z Teatru Produkcyjnego Miejskiego Domu Kultury w Łomży (także w jego reżyserii młodsze „Szczypiory” z figlem zagrały własny scenariusz o tematyce szkolnej „TRACH”).
Stary szlagier teatru
Stary szlagier teatru absurdu zabrzmiał nieoczekiwanie świeżo i zabawnie, a zabieg rozmnożenia do czterech pań Martin, które z mężem przychodzą z wizytą do państwa Smith, był wyjątkowo uzasadniony (choćby obecnością aż tylu młodych, utalentowanych i atrakcyjnych kobiet w zespole) i nie ma nic wspólnego z pleniącą się obecnie modą. Ruch- i bezruch – sceniczny (9 wykonawców) imponował precyzją, postaci były zarysowane wyraziście, sporo scen zaskakiwało swym rozwiązaniem (łącznie z brawurowym rozbieraniem mężczyzn) – słowem, okazało się, że tytułowa łysa śpiewaczka potrafi się od czasu do czasu uczesać inaczej, niż zwykle.
Full teatr
Konkurentem Łosickiego był Jerzy Lach, prowadzący Miejski Ośrodek Kultury w Podkowie Leśnej. Teatr Syndyk zagrał „Wolność” wg Andrzeja Bartnikowskiego i „wygrał” tym samym dla Lacha nagrodę za reżyserię. „Wolność” to historia młodych punkowców i antyglobalistów, mieszkańców squatu, wśród których nieoczekiwanie pojawia się pochodząca z dobrego domu panienka na gigancie. Działa jak bomba rozpryskowa, łamiąc wewnętrzne układy i solidarność „wolnych ludzi” i chcąc nie chcąc doprowadziła do tragedii. Sztuka grana jest w bliskim kontakcie z widzami, w tak luźnej konwencji, że nawet wpadki z tekstem czy wejściami wydają się zaplanowane (a i może ą).
Anarchia kontrolowana
Kostiumy i dekoracja bardzo naturalistyczne, fryzury, zwłaszcza Katarzyny Kucharskiej w roli Drzazgi (wielka czteroramienna gwiazda na żel na czubku głowy) – bardzo efektowne. I temat absolutnie współczesny. Robi wrażenie nawet bez stosowania ulubionych środków młodych brutalistów i względnie niewielką ilością tzw. brzydkich słów.
Monodram związanych z warszawskim MCKiS na Elektoralnej
Na mnie osobiście największe wrażenie wywarł monodram związanych z warszawskim MCKiS na Elektoralnej sióstr: Natalii Fijewskiej-Zdanowskiej i wykonawczyni – Zuzanny Fijewskiej. Otrzymała główną żeńską nagrodę, bo była absolutnie poza konkurencją, szalenie wysoko ustawiając poprzeczkę. Napisana i wyreżyserowana przez starszą siostrę „Głuchoniemoc” jest monologiem dziewczyny, która czeka na badanie ginekologiczne przed sądową sprawą o ustalenie ojcostwa. To prawdziwy „człowiek bez właściwości” – zahukana, niedoświadczona szesnastolatka z rozbitego domu, którą na pielgrzymce upił i wykorzystał jakiś student, nieznany jej nawet z nazwiska. Banał, wydawałoby się, ale w szczegółach rzecz przejmująca. Dziewczyna nie ma bowiem oparcia ani w znerwicowanej matce, ani w zakutym księdzu, ani w merkantylnym pisemku dla nastolatek, ani w szkole, gdzie kadrze zależy tylko na tym, żeby nie było kłopotów. Jest sama ze swym problemem i rozpaczą, której nawet nie potrafi wyrazić – używa prostej, potocznej składni, słów posiłkowych takich jak „no”, „bo” – bo tak jest, bo nie ma żadnych narzędzi, żeby zmienić świat, żeby wyrazić siebie. W kontraście do tego pozostają stronice na temat zapłodnienia, wyuczone na pamięć z książki do biologii. Nie jest podmiotem, lecz przedmiotem jakiegoś ciągu zdarzeń, który doprowadził do koszmarnego dla niej finału. Nie rozumie, jak do tego doszło – ważniejsze, że my doskonale rozumiemy. Dawno nie słyszałam tak dobitnie mówiącego o rzeczywistości tekstu. Dobitnie, a jednak niezwykle subtelnie, bo odwagą jest poruszać, choćby półsłówkami, temat tego, co się dzieje wieczorami na pielgrzymkach w kraju o takim stopniu zakłamania moralnego jak Polska. Gdy podeszła do mnie po festiwalu ładna, drobna dziewczyna, nie poznałam w niej zahukanego kopciuszka w zbyt dużym dresie. Zuzannie życzyć mogę tylko, by wreszcie na egzaminie do Akademii poznali się na niej.
Wobec tej presji współczesności musiała ustąpić – mimo niewątpliwego profesjonalizmu reżyserów: Anety i Roberta Płuszków, baśń sceniczna teatru TNT z Zacisza wg Paulo Coelho – „Santiago”. To piękny, bogaty formalnie i atrakcyjny teatr, ale… Doceniony został jednak talent, dykcja i świadomość ruchowa Krzysztofa Bieniawskiego w roli Alchemika.
Do spektakli ważnych zaliczyć trzeba – mimo wszelkich niedoskonałości dykcyjnych „Mielonkę” Dagny Ślepowrońskiej w wykonaniu teatru IKA ze Stalowej Woli. Toksyczny związek matki i córki, z którego, jak się wydaje, nie ma ucieczki, zagrały z przekonaniem Agata Granat i Zuzanna Kawalec, a wyreżyserowała Majka Bębenek. Serce się krajało, że takie jest życie, ale takie właśnie – paskudne, nieszczęśliwe i niesprawiedliwe – ono często jest.
Na deser zostawiam „Dżemyk”
Jedyny spektakl stricte komediowy, wręcz kabaretowy, który ze szpitalnych scen uczynił fajną rozrywkę. Cztery dziewczyny, bardzo dobre, a wśród nich obezwładniająco komiczna Paulina Kilka. Sam miód.
Na koniec łyżeczka dziegciu
Bo obok rzeczy wyjątkowo udanych i poruszających trafiły się oczywiście nieporozumienia. Pośród spektakli było kilka wieloobsadowych, na pozór efektownych, które jednak przepadły. Los ten spotkał „Projekt Szymborska” Studia Teatralnego „Siódemka” z bydgoskiego liceum, „Bal manekinów” Teatru Ruchu z Radzynia, „Wielkiego inkwizytora” Teatru Off (Dom Kultury Stokłosy), „Tryptyk o wolności i kilku innych ważnych sprawach” Teatru Blagier z Domu Kultury w Stalowej Woli, także czteroosobowe „Madonny” z Piaseczna (Teatr Nic Pewnego). Albo materia literacka rażąco przerastała możliwości wykonawcze, albo – w przypadku widowisk bez słów – na scenie robił się bałagan, uniemożliwiający odczytanie przesłania, albo – w przypadku „Madonn” – etiudy warsztatowe nie składały się na przekonującą całość mimo rytualnego „zaklinania świata”. Generalnie raziła we wszystkich tych przedstawieniach nadmierna solenność, całkowity brak dystansu do swojej teatralnej roboty, zadęcie i natchnienie, które – choćby najbardziej autentycznie przeżywane przez wykonawców – nie przenosiło się na drugą stronę rampy.
Zróżnicowany i udany przegląd
Per saldo jednak uważam przegląd za zróżnicowany i udany. Stale uczęszczam do zawodowego teatru, ale rzadko mi się zdarza tak osobiście i w tak wielu wypadkach przejąć tym, co widzę na scenie, poczuć tak wysoką temperaturę. Widać, że ruch amatorski ma w sobie niesamowity potencjał i choć nieraz szwankuje dykcja, a mądrości i przesłania chodzą na zbyt wielkie skróty, warto oglądać taki teatr i uczyć się w nim prawdy.
Na zdjęciach od góry:
grupa "Nic pewnego"
grupa "I kropka"