📖 Czyta się średnio w 2 min. 🕑
W czasach, gdy filmy dla dzieci kręci się pod kątem ich rodziców, europejskie kino na szczęście próbuje się bronić przed tym trendem. Pośród kalek scenariuszy wzorowanych na filmach sensacyjnych klasy B, gdzie bohaterowie używają języka, którego wcale nie mielibyśmy ochoty słuchać w szkołach naszych dzieci, „Pimi w Krainie Tygrysów” należy do chlubnych wyjątków. To film nakręcony dla dzieci z uwzględnieniem ich percepcji, potrzeb i zainteresowań.
Historia chłopca, który ucieka z sierocińca i na swojej drodze spotyka ścigane przez kłusowników tygrysiątko, nie jest ani łzawa, ani przesłodzona. Prowadzi widza przez różnorodne kultury Indii i Nepalu, pokazując ich mieszkańców, wierzenia czy zwyczaje z szacunkiem, lecz bez zachodniego lukru, z wyczuciem tak ważnym przy wprowadzaniu dzieci w bogactwo nieznanego im dotąd świata odległych kultur. Zapierające dech w piersiach krajobrazy towarzyszą nam w tej podróży praktycznie od początku do końca. I chociaż w międzyczasie nie brakuje dramatycznych momentów, akcja jest wyważona i nie przeraża małych widzów, dostarczając dokładnie tyle emocji, ile trzeba.
Moja siedmioletnia córka po seansie, bądź co bądź, pełnometrażowej produkcji, rozmarzonym głosem osoby, która jeszcze przed chwilą z ukrycia obserwowała igraszki tygrysów, powiedziała: „Chciałabym jeszcze…”. Czy trzeba lepszej recenzji?