Jest czwarta.
„Mamo, daj mi konia!” Nie, to nie odgłos hinduskiej mantry. To głos twojego dziecka. Dochodzi do ciebie przez ciemną mgłę sennego zapomnienia. Otwierasz oczy i przez moment tkwisz jeszcze w dogasającej malignie nocy. Czujesz jak rodzi się bunt. Walisz męża w głowę ręką (niby przez sen) i w kobiecej naiwności liczysz na to, że się obudzi. Kiedy nadzieja okazuje się płonna, wydobywasz ciężkie nogi na zewnątrz i idziesz utartym szlakiem (czarnym!) do pokoju dziecka. Kiedy potykasz się o zdezorientowanego psa, jedna z twych nóg niespodziewanie odzyskuje moc i władzę. Pies ucieka z jękiem i podkulonym ogonem, a ty nadal żałujesz, że to nie twój mąż. Wchodzisz do pokoju. Jest. Leży. Ten głupi pluszowy koń. Nienawidzisz go. Teraz to już nawet nienawidzisz tego biednego Chińczyka, który męczy się za trzy dolary na tydzień, aby koń mógł teraz leżeć u ciebie na dywanie (też chińskim). Przez moment zastanawiasz się, jak ty, orędowniczka Amnesty International i Ochrony Praw Zwierząt, w przeciągu jednej minuty mogłaś jawnie zgrzeszyć przeciwko tym dwóm organizacjom. Czyli przeciwko sobie, tak? Nie masz czasu teraz tego roztrząsać, choć czujesz, że poczucia winy nie pozbędziesz się tak szybko. Chcesz wrzucić konia i wyjść. Ale, nie! Nie tym razem. Twoje dziecko otworzyło zapłakane oczy i wiesz, że to dopiero pierwszy akt twego dramatu. Patrzysz na zegarek. Piętnaście po czwartej. Czas leci, a jutro pobudka o szóstej. Nie odeśpisz. Znowu pójdziesz do pracy jak wyrżnięta szmata. Twoje dziecko uderza w piskliwy ton. „Kur..” – myślisz. „Przecież ma konia” – dodajesz zdezorientowana. Pochylasz się nad łóżeczkiem i siłą wpychasz synkowi tego ohydnego konia-winowajcę. Dziecko zaczyna płakać jeszcze głośniej. Czujesz, że robisz się czerwona. Uświadamiasz sobie, że w ciągu ostatniej minuty znienawidziłaś pluszowego konia zakupionego w osiedlowym kiosku, męża, psa, Chińczyka, i nawet swoje dziecko. Na szczęście jesteś kobietą świadomą. Wiesz, że znalazłaś się na pięciu tysiącach metrów i właśnie dopada cię choroba wysokościowa. To kryzys. Minie. Wiesz, o tym.
Siadasz przy łóżeczku. Wkładasz dłoń przez szczebelki do środka. Czujesz jak rączka dziecka wyławia twoją dłoń z ciemności i przykłada sobie do policzka. Słyszysz jak płacz zmienia się w lekkie westchnienie. Ocean purpury odpływa z twej twarzy. Jesteś jak wilgotne dno oceanu. Oddane czasowi i przestrzeni. Opierasz głowę o szczebelki. Patrzysz na spowitą mleczną mgłą twarz i czujesz, że znowu kochasz. Twoje dziecko, męża, kundla, Chińczyka i nawet tego niewinnego, pluszowego konia.
Jest piąta.
Patrzysz w okno. Delikatny róż zalewa niebo. Jesteś szczęśliwa. Wstaje nowy dzień, a ty dalej idziesz swoją drogą na szczyt.