Rodzice niestety czasem w „instytucjach dziecięcych” czują się traktowani, jak zło konieczne – aż przypomina się słynna scena porodu
Tak, my, rodzice, najczęściej nie mamy „kwalifikacji” – ale chcemy dla naszych dzieci jak najlepiej . Zwracając się do wykwalifikowanych ekspertów, czy oddając im dzieci pod opiekę (w przedszkolu, szkole, żłobku) oczekujemy pomocy i, gdy trzeba, porady; oczekujemy, że będziemy mogli się czegoś do eksperta nauczyć, dowiedzieć, zaufać, a nie walczyć, by to co w naszym życiu, a w jego pracy najważniejsze – samo dziecko i jego dobro – nie zniknęło mu z oczu.
Historia pierwsza – Tata czterolatki:
W tym roku czterolatki z przedszkola nr 200 w Ursusie trafiły znów do „maluchów”, bo Pani dyrektor chce za wszelką cenę utrzymać dodatkowy etat pomocy przedszkolnej. A wszystko to bez uzgodnienia z rodzicami i wbrew ich woli. Dzieci są zagubione.
Dzieci 4-latki z przedszkola nr 200 im. Gąski Balbinki w Ursusie (które uczęszczały już przez miniony rok do tej placówki) trafiły w tym roku do grup połączonych z dziećmi 3-letnimi z nowego naboru. Stało się tak tylko i wyłącznie dlatego, że dyrekcja przedszkola chce za wszelką cenę utrzymać jeden etat pomocy przedszkolnej – w wyniku połączenia grup 3-latków i 4-latków stworzone zostały dwie grupy, do których dzięki temu, że znajdują się tam dzieci mniejsze, mogą zostać przyporządkowane wykwalifikowane pomoce przedszkolne. Gdyby zostały stworzone dwie grupy jednorodne wiekowo – tylko 4-latków i tylko 3-latków – jeden etat pomocy przedszkolnej byłby niepotrzebny. W ten sposób obecne 4-latki zostały cofnięte znów do maluchów.
W ten sposób, w imię specyficznie pojętych interesów dyrekcji przedszkola, wszystkie ubiegłoroczne trzylatki zostały pomieszane i żadne dziecko nie trafiło do swojej macierzystej grupy, co w zdecydowany sposób źle wpłynęło na ich poczucie bezpieczeństwa. Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że oprócz dwóch grup, gdzie 3- i 4-latki są pomieszane, stworzono jedną grupę samych 4-latków, gdzie trafiły dzieci, których frekwencja w przedszkolu w ubiegłym roku była najlepsza (teoretycznie są więc to dzieci „lepiej uspołecznione”). Nie przeprowadzono jednak w tej mierze żadnych testów psychologicznych, a jedynie autorytarnie podzielono dzieci dyskryminując w ten sposób te bardziej chorowite (de facto skazując je na kolejne choroby z uwagi na to, że do grup będą uczęszczały z 3-latkami mniej odpornymi na wirusy i bakterie). Chociażby chociaż zaczerpnięto w tej kwestii rady rodziców albo choćby tej garstki społeczników (z komitetu rodzicielskiego), którzy tyle pracy wkładali przez cały rok w to, żeby nasze dzieci dobrze się bawiły, a przedszkole wyglądało ładnie i przytulnie.
Pomijając kwestie podziału dzieci na grupy, oczywistym jest, że 4-latki, które będą uczęszczały do przedszkola z 3-latkami (w jednej grupie) będą na tym zdecydowanie tracić – wystarczy porównać wrześniowy program edukacyjny grupy tylko 4-latków i grup mieszanych. Poza tym w grę wchodzą następujące kwestie:
· 4-latki już nie leżakują a 3-latki i owszem – pytanie, jak to pogodzić pozostaje bez odpowiedzi,
· zupełnie inny przebieg mają zajęcia dodatkowe dla 3 i 4-latków,
· dla 4-latków przeznaczone są zupełnie inne pomoce dydaktyczne i powinny przerabiać zupełnie inny program,
· 3-latki wymagają zdecydowanie większej opieki i uwagi ze strony wychowawców na czym będą tracić 4-latki,
· 4- latki codziennie mogą wychodzić na spacer (zwłaszcza teraz podczas ładnej pogody) – tymczasem 3-latki zanim zaczną samodzielnie spacerować minie sporo czasu,
· co będą robić 4-latki, gdy 3-latki będą pasowane na przedszkolaka?
Na koniec pozostaje pytanie, jak wytłumaczyć mam swojej, nad wiek rozwiniętej córce, że znów jest w „maluchach”, mimo że przez całe wakacje obiecywałem jej, że trafi do „średniaków” (bo średnicy to już nie płaczą). Mimo moich zaprzeczeń ona wie, że jest inaczej, bo przecież spotyka we wspólnej łazience swoich rówieśników z grupy III (tylko 4-latków) i dziwi się, że już nie bawi się z nimi w jednej sali. I pewnie czuje się trochę dyskryminowana, ale przecież nie powiem jej, że to dlatego, że dużo w zimie chorowała (bo przed nami kolejna zima i kolejne choroby).
A wszystko to w imię „dobra i poczucia bezpieczeństwa dzieci”, żeby utrzymać jeden etat więcej. Ot, szara polska rzeczywistość…
Historia druga – Tata niedoszłej pierwszoklasistki:
Nasza córka poszła o rok wcześniej do przedszkola – jako urodzona w marcu, miała możliwość rozpocząć edukację z drugim semestrem „maluchów”, rocznikowo od niej starszych. W przedszkolu konsekwentnie zaliczała kolejne grupy, ciesząc się dobrą opinią pedagogów i psychologa. Nawiązała pierwsze przyjaźnie, nauczyła się czytać i pisać oraz rozwiązywać ćwiczenia, typowe dla grupy wiekowej, w której się znalazła. W zerówce, podobnie jak jej koleżanki i koledzy przygotowywała się do szkoły. Łucja nie różniła się od swojej grupy ani fizycznie, ani intelektualnie. Uznaliśmy, że pójście rok wcześniej do szkoły, jest w jej przypadku oczywistym rozwiązaniem.
Ze szkoły rejonowej dowiedzieliśmy się, że obowiązkowe w przypadku wcześniejszego pójścia do pierwszej klasy, badanie dojrzałości szkolnej, przeprowadzić należy w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej nr 9 na ulicy Radomskiej. W kwietniu, na pięć miesięcy przed rokiem szkolnym, Córka przeszła najpierw badanie grupowe, później indywidualnie – wszystko zgodnie z normalną procedurą. Wyniki były dobre. Jedyne, co budziło zastrzeżenia pani psycholog, to parę błędów przy odejmowaniu i „synchronizacja oko-ręka”, co objawiało się pisaniem przez dziecko, co pewien czas, liter odwróconych. Pani psycholog stwierdziła, że to typowe dla wieku i w ciągu pół roku problem powinien sam zniknąć. Pozytywnej opinii jednak nie wydała, przyznając, że nie jest entuzjastką wcześniejszego startu w szkole – sama poszła rok wcześniej do szkoły i źle to wspomina… W ramach kompromisu – psycholog zgodziła się zbadać naszą córkę jeszcze raz za pięć miesięcy w zaproponowanym przez siebie terminie. Umówiliśmy się, że pod koniec wakacji, kiedy problem synchronizacji oka z ręką przestanie istnieć, córka zostanie przebadana ponownie. Do zaproponowanego przez panią psycholog terminu dostosowaliśmy plany wakacyjne dziecka i własne urlopy.
Problem rzeczywiście zniknął – dziecko pisze ładnie, nie zdarza jej się już odwracać liter. W wakacje przygotowywała się do pójścia do pierwszej klasy – od początku uważała, że po zerówce, tak jak wszystkie jej koleżanki, idzie do szkoły. Dwa tygodnie przed końcem wakacji dzwonię do Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej w celu umówienia wizyty. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazuje się, że „naszej” pani psycholog nie ma – wyjechała na wakacje. Wraca pierwszego września – czyli w dzień rozpoczęcia nauki. Wyjaśniam sytuację i proponuję, żeby ktoś inny przeprowadził badanie. Dowiaduję się, że nie ma takiej możliwości. Po skontaktowaniu się ze szkołą, w której dyrektor też czeka na decyzję, bo trzeba ustalić ilość klas pierwszych, otrzymuję namiary na inną poradnię. Dzwonię, ale niestety – za dużo chętnych, nie ma osoby zdolnej do przeprowadzenia czterogodzinnego badania. Po kolejnych kilkunastu telefonach, okazuje się, że w poradni działającej przy „naszym” przedszkolu, jest psycholog zajmująca się grupą mojej córki w zerówce – zgadza się przeprowadzić badanie.
Teraz muszę tylko dostarczyć dokumenty złożone wcześniej w poradni na Radomskiej – opinię z przedszkola i wyniki badań grupowych, bo powtórzona miała być tylko część indywidualna. Przez telefon zostaję poinformowany o procedurze przekazania dokumentów – muszę przyjechać, napisać podanie i wtedy psycholog z innej poradni będzie mogła odebrać teczkę córki. Po pracy jadę na Radomską. W sekretariacie chcę złożyć podanie, ale pani, która mnie obsługuje mówi mi coś zupełnie innego, niż ta z którą rozmawiałem rano przez telefon – dowiaduję się, że żadnych podań się nie składa i nigdy się nie składało. Co więcej, jedynym sposobem rozwiązania problemu, jest telefon od psychologa, który będzie badał dziecko. Informacje zostaną przeczytane przez telefon (sic!), ewentualnie przesłane faksem. Pani z sekretariatu uświadamia mi też, że o czymkolwiek będzie można mówić, jeśli w ogóle dokumenty się znajdą, bo przecież nie wiadomo, czy będąca na urlopie pracowniczka poradni, nie schowała ich gdzieś w swoim pokoju. Proponuję, żeby w razie potrzeby do niej zadzwonić – tłumaczę (tak, muszę to tłumaczyć…), że to dla dziecka ważne, żeby 1 września wiedziało, czy na rozpoczęcie roku ma pójść z zerówką, czy z pierwszakami… Sekretarka odpowiada, że nie wiadomo, czy będzie zasięg.
Następnego dnia biorę wolne i idziemy na badanie. Na wstępie psycholog zaprasza nas – rodziców, do gabinetu. Tłumaczy, że była osobiście w poradni na Radomskiej, ale nie mogła zabrać niezbędnych dokumentów, bo nie zostało wypisane podanie, które by ją do tego upoważniało. Informuje nas też, że rozpoczęte badanie może dokończyć tylko psycholog, który je zaczął – lub jego zwierzchnik. Mimo najlepszych chęci nie może wydać opinii i przeprowadzić badania.
Jest czwartek po południu, do rozpoczęcia roku szkolnego zostały niecałe cztery dni. Jadę do szkoły. Tam, z dyrektor ustalam, że do 1 września skontaktuję się z przychodnią na Radomskiej i jednak przeprowadzimy badania. Bez ich wyniku dyrektor szkoły nie ma prawa przyjąć sześciolatka do pierwszej klasy. Do 3 września można jeszcze coś zmienić. Tymczasem, córka zostaje na liście zerówkowiczów. Nie rozumie czemu nie pisała testu. W niedzielę wieczorem, w przeddzień rozpoczęcia roku, nadal nie możemy odpowiedzieć jasno tak, czy nie na pytanie, czy idzie do pierwszej klasy.
1 września dzwonię do poradni na Radomskiej – wcześniej dowiedziałem się w sekretariacie, że „nasza” psycholog będzie od 15 do 19. O 15:05 wykręcam numer – pani psycholog nie ma i już nie wróci… Wyszła do jednej ze szkół, którymi się opiekuje. Mogę spróbować jutro, od ósmej.
W takim razie próbuję… Znów bezskutecznie. W środę dowiaduję się od dyrektor szkoły, że zabrakło dwojga dzieci do utworzenia trzeciej klasy pierwszej – zostają zatem dwie klasy po trzydzieści parę dzieci. Teraz o przenoszeniu córki nie ma już mowy.
Pracownicy Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej nr 9 na ulicy Radomskiej wprowadzali nas w błąd, nie wywiązywali się z obietnic, przeciągali sprawę tak długo, aż stała się nieaktualna. Dzięki nim córka powtarza zerówkę a za rok, jeśli zapowiadana przez Ministerstwo Edukacji nowelizacja wejdzie w życie, nasze dziecko pójdzie do pierwszej klasy razem z sześciolatkami i po raz trzeci przerabiać będzie program dostosowany do możliwości sześciolatków.
Polecamy również Porady dla rodziców pierwszoklasisty oraz Początki przedszkola. Jak się przygotować?