Ze skalnej szczeliny na jej dnie tryskało źródło. Woda płynęła niewielkim strumykiem, potem spadała kaskadą ze skalnego progu, rozlewając się dalej w płytki staw, wokół którego rosły palmy.
Wodna kropelka wychynęła z głębin na światło dzienne. Nie pamiętała, jak długo przebywała w chłodnych ciemnościach. Przejście pomiędzy obu światami było uderzające. Wokół panował blask słońca.
Zosia przebyła kamienny próg i wpłynęła w łagodną toń rozlewiska. Słyszała szemranie i szepty kropelek:
– Gdzie jesteśmy?
– Na pustyni. To chyba Sahara.
– Jak tu cicho i czysto!
– Czujecie, jak się ogrzewamy?
Wodne istotki rozmawiały leniwie. Płynął czas. Niedługo przed zachodem słońca nad wodę przybyła para lisów pustynnych. Potem zapadła noc. Ochłodziło się szybko.
Rankiem w spokojny szmer spływającej wody wmieszał się nowy dźwięk. Spośród okalających dolinkę wydm wyłoniły się dwie postacie: mężczyzny w lotniczym kombinezonie i wysokich butach oraz chłopca o włosach koloru piasku. Zbiegając po zboczu, wydawali głośne okrzyki. Dobiegli do stawu, opadli na kolana i zaczerpnęli wody w dłonie. Pili długo. Potem skakali i tańczyli, śmiejąc się i rozbryzgując wodę. A wraz z nimi Zosia i inne kropelki tańczyły radośnie.
http://robert-karwat.blog.onet.pl/